Phanthom

Obserwowałem jak Fafnir odchodzi do drugiego pomieszczenia z właścicielem kwiaciarni, który go obejmował. Nie lubiłem tego gościa. Miałem ochotę odrąbać mu to ramie. Nie pytał Fafnira o pozwolenie, a wiedziałem, że chłopak był zbyt miły, aby mu powiedzieć, że ceni sobie przestrzeń osobistą. Przez moment się nie ruszałem, zastanawiałem się, jakie nieznajomy ma zamiary wobec mojego przyjaciela. Czy tylko aby na pewno praca? Aby się upewnić, poszedłem za nimi. Zastałem ich w dwojakiej sytuacji: mężczyzna obejmował od tyłu Fafnira, trzymając go za blade i delikatne dłonie, które zajmowały się różami. 
„Odsuń się od niego", chciałem powiedzieć, ale się powstrzymałem. Fafnir długo szukał pracy, wiedziałem, że nie był stworzony do ciężkich prac, a w osadzie głównie na nie był popyt. Jeśli popsuje jego dziwne stosunki z szefem, zostanie wyrzucony – i nie będzie miał środków na budowę domu. Na mojej twarzy nagle pojawił się cień uśmiechu, kiedy wyobraziłem sobie, jak Fafnir dalej ze mną mieszka. Znajdowałem się między młotem a kowadłem. Jeśli będę okropny, mogę sprawić, ze koleś wyrzuci Fafnira z pracy: wtedy chłopak nie mając pieniędzy na budowę swojego domu, będzie mieszkał u mnie lub u Melody, kiedy będzie na mnie okropnie wściekły. Jeśli zaś zostawię go tutaj, może mu się stać krzywda oraz z czasem może zamieszkać sam, gdzie również może mu się stać krzywda.
To twój syn czy co?
Zawstydzony swoimi myślami, pospiesznie wyszedłem z kwiaciarni. Teraz zamiast zastanawiać się, co tam się wyprawia (może dobrze, że tego nie robiłem, inaczej mógłbym tam wrócić i zabić mężczyznę), moje myśli krążyły wokół samej istoty chłopaka. Lubiłem go, uwielbiałem spędzać z nim czas, czułem się przy nim swobodnie, podobało mi się, gdy siedział u mnie, nawet nie przeszkadzało mi to, że ze mną spał w jednym łóżku…
Tak właściwie to jak do tego doszło?
…zawsze się martwiłem, gdy późno wracał lub wychodził po za teren osady i nie podobało mi się, gdy bratał się z obcymi, nieznanymi mi ludźmi. Nasuwało się poważne pytanie: kim on tak naprawdę dla mnie był? Zachowywałem się w stosunku do niego jak nadopiekuńczy ojciec, ale nasze relacje nie pasowały do ojca-syna (i bardzo dobrze, bo zacząłbym się martwić swoją głową). Z innej strony Melody wspominała coś, że Fafnir unika ludzi – więc ja albo byłem wyjątkiem od reguły, albo chłopak się zmieniał. Mogłem też sądzić, że dziewczyna miała błędne informacje, z drugiej strony kto nie znałby go lepiej, niż Melody, do której chłopak przychodził, odkąd pojawił się na wyspie?
Nic się nie zgadzało. 
Chciałem dla niego dobrze, ale nie chciałem, by wybudował ten dom.
Chciałem by został u mnie, ale nie rozumiałem naszej relacji.
Chciałem, by był szczęśliwy, ale nie chciałem, by bratał się z obcymi ludźmi.
Unikał ludzi, ale ze mną zachowywał się jak przyjaciele.
Powinienem przestać tyle myśleć.
Ale nie mogłem. Gdy wyszedłem z osady, moje myśli wciąż krążyły wokół Fafnira. Na początku wokół jego istoty, jego osobowości i życia, na nowo analizowałem to, jak się spotkaliśmy, co wtedy myślałem i jakim cudem zamieszkał akurat u mnie, a nie u kogoś innego. Zastanawiałem się, co siedziało mu w głowie, gdy pierwszy raz spał ze mną w jednym łóżku i jak to by się pokryło z tym jego unikaniem innych. Fafnir był chodzącą zagadką i kiedy nie potrafiłem go rozgryźć, wróciłem myślami do kawiarni. Już wcześniej zacząłem odczuwać złość, a gdy wyobraziłem sobie, jak nowo poznany mężczyzna obejmuje albinosa i z jego zgodą lub bez niej, zaczyna dotykać jego ciała, czułem, jakby moja skóra zapłonęła.
Ból promieniał od środka kości, zaczynając się od dłoni. Tak jakby ktoś zaaplikował mi pod skórę małe, żarzące się do czerwoności węgielki, które z dłoni przechodziły przez całe ręce, do barków, a następnie szybko opadły w dół i zatrzymały się w klatce piersiowej. Przez moment nie mogąc oddychać, osunąłem się na kolana. Nie kaszlałem, to nie przypominało duszenia, w którym brakuje ci tchu i starasz się łapczywie go nabrać. Czułem się bardziej, jakbym był pod wodą. Ciepło z klatki piersiowej rozeszło się na całe ciało, jakby ktoś właśnie mnie wrzucił do ognia; ale nie gorącego. Czułem tylko ogromne ciepło, a ból przypominający podpalanie zniknął, na jego miejscu pojawiło się łamanie kości. To było najgorsze, ale również najbardziej dla mnie oczywiste. Nie martwiłem się już, że dostaje zawału serca lub jakiegoś wylewu (jeśli ktoś właśnie tak się czuje, dostając jego), ale wiedziałem już, że pod wpływem tych wszystkich nękających mnie myśli, zamieniałem się w smoka. 
Gdy moje ciało w żadnych calu nie przypominało ludzkiego, a moje smocze plecy zdobiły potężne skrzydła, czułem się, jakbym zaraz miał zwymiotować. Ból z każdą nieprzewidzianą przemianą się nie zmieniał, ale niektóre symptomy już tak. Aktualnie patrzyłem na świat smoczymi oczami, a zapach wdychany smoczymi nozdrzami był intensywniejszy. Tym jednak razem panowałem nad ciałem i umysłem, przynajmniej w pewnym stopniu.
Wiedząc, co się stało, nie poruszałem się chaotycznie rozwalając wszystko, co znajdowało się wokół mnie. Stałem nieruchomo, obserwując świat z innej perspektywy. Widziałem przed sobą czubki drzew, a nawet dym oznaczający lokalizację osady. Mogłem dostrzec nawet swój dom, a wszystkie zakamarki, które ukrywały się w lesie, stały się widoczne: rzeczka, tama w postaci przewalonego drzewa, osłoneczniona polana, a nawet uciekająca sarna z młodym. Gdy uczucie wymiotowania odeszło, nabrałem w płuca potężny haust powietrza. Było ono zadziwiająco zimne i ostre, co spowodowało, że kichnąłem, a niewielka strużka ognia pomknęła przede mnie, zatrzymując się na choince. Wiedząc, co może spowodować mały płomień, szybko schowałem drzewo w swoich łapach. Nie znając swej siły, po prostu zmiażdżyłem choinkę, ale ugasiłem również w ten sposób początkujący pożar. 
Skoro już się przemieniłem, powinien skorzystać.
Podniosłem głowę do góry. Niebo wydawało się większe i rozciągało się dalej, niż wydawało mi się, gdy patrzyłem na nie ludzkimi oczami. Gdzieś w oddali leciały ptaki. Jedyne, co się nie zmieniało, to odległość chmur. W dalszym ciągu wydawały się odległe. Przekręciłem łeb i spojrzałem na ciemne skrzydła. Fafnir miał mnie nauczyć latać, ale aktualnie romansuje z nowo poznanym.
Uniosłem skrzydła do góry i nimi machnąłem, powodując mocny powiew wiatru i jednocześnie łamiąc drzewo, które znalazło się nagle bezpośrednio pod skrzydłem. Przymknąłem oczy i odetchnąłem spokojnie. Jeżeli znowu dam się ponieść emocjom, nie skończy się to najlepiej. Wstałem więc na równe łapy i uniosłem skrzydła. Gdy nimi ponownie machnąłem, podskoczyłem do góry. Dzięki temu oderwałem się od ziemi na jakiś moment i po chwili mocno uderzyłem w ziemię, powodując lekki wstrząs. Powtórzyłem czynność, ale tym razem machałem skrzydłami nieustannie, aż nie uniosłem się powyżej drzew. Będąc nad nimi, spróbowałem się wyprostować. Ta część okazała się banalnie prosta. Leciałem przed siebie, nie byłem za wysoko, nie potrafiłem utrzymać swojego ciężaru w jednakowej odległości od ziemi, ciągle albo się wznosiłem, albo obniżałem, dlatego stwierdziłem, że wyższy lot nie jest najmądrzejszym pomysłem. Przez jakiś czas leciałem ponad drzewami, czasami zahaczając o ich korony i przy okazji łamiąc kilka gałęzi. Gdy zdawało mi się, że lot nie sprawia mi już większych problemów, pomyliłem się. Gdy zacząłem znajdować się niebezpiecznie blisko śnieżnych gór, chciałem skręcić, aby wrócić na swoją ścieżkę. Niestety okazało się, że samo pomyślenie o skręceniu oraz zakrzywione machnięcie skrzydłami nie jest wystarczające, aby obrócić potężne smocze cielsko. Zamiast skręcić, obróciłem się wokół własnej osi tak, że przez moment leciałem plecami w dół. Szybko się przekręciłem i zobaczyłem przez sobą śnieg, jaki w wyższych partiach gór rzadko kiedy topnieje.
A Fafnir miał przy mnie być i uczyć latać, pomyślałem. Gdy wyobraziłem sobie, co zamiast tego robi z nowym pracodawcą, który ostatnio go przytulał, poczułem się taki mały i bezbronny, a nawet bezradny. Nie wiedząc czemu i nawet się tego nie spodziewając, wróciłem do ludzkiej postaci, opadając na śnieg.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Fafnir

Phanthom