Phanthom
- Na to wygląda – powiedziałem odsuwając się od ściany, o którą się opierałem. Podszedłem do Fafnira, który spojrzał na mnie swoimi dużymi oczami. Wyglądał, jakby się nie tego spodziewał. - Dobrze mi się z nim mieszka – dodałem. Spojrzałem na transfera, który posłał mi lekko zdziwione i rozbawione spojrzenie.
- Mieszkacie razem? - pokiwałem głową.
- Fafnir miał mały problem z tym niedziówem, co przyszedł do wioski i mu się dom spalił. Więc mieszka u mnie – spojrzałem na albinosa, po czym poczochrałem go po głowie. - Dobra, pomogę ci z towarem – zaoferowałem, a mężczyzna pokiwał głową. Wziąłem w dłonie miecze i zaniosłem je na wóz przewoźnika, to samo zrobiłem z kilkoma innymi przedmiotami. Fafnir stał z boku i nam się przyglądał w milczeniu. Kiedy wszystko już było załadowane, odprowadziłem gościa do powozu.
- To miłe z twojej strony, że mu pomagasz, ale wiesz, że jeśli rada się dowie, może mieć coś temu przeciwko? W końcu on jest samotnikiem - wzruszyłem ramionami.
- Nie martwię się tym, przecież się go nie pozbędę – powiedziałem ostro.
- Ja niczego nie sugeruje, ale chyba przydałoby się, aby zaczął szukać nowego domu.
- Po co – wypaliłem bez namysłu oskarżycielskim tonem. Trasfer znowu posłał mi zdziwione, aczkolwiek rozbawione spojrzenie.
- Chyba go bardziej lubisz niż lubisz - uciekł od mojego spojrzenia i wsiadł na wóz. Zmarszczyłem brwi.
- Głupoty bredzisz. Po prostu dobrze mi się z nim mieszka, to lepsze niż samotność – mruknąłem kopiąc mały kamyczek, leżący przed moją stopą. Poturlał się i zatrzymał się kilka metrów dalej.
- Mieszkasz tu trzy lata i nagle ci samotność zaczęła przeszkadzać? - zaśmiał się. - Nie chce ci dokuczyć ani nic, ale – tutaj uderzył konie lejcami, one się poruszyły i zaczęły ciągnąć wóz. - ja mówiłem to samo, nim ożeniłem się z Rebeką! - słysząc to, zrobiłem się nagle czerwony. Czy on sugerował, że ja… i Fafik…
Stałem tak bez ruchu dobre kilka minut, patrząc, jak wóz znika w drodze do osady. Na nowo tłumaczyłem sobie wszystkie jego słowa, nie wierząc, że mógł tak pomyśleć. Ja tylko nie chciałem zostawiać Fafnira na pastwę losu, nie miał dachu nad głową, ubrań, żadnych prywatnych rzeczy. Jak ja miałem mu pozwolić odejść, nie udzielić pomocy? To po prostu instynkt, on jest smokiem, ja nim jestem, czuje, że mnie potrzebuje. Miał okropne dzieciństwo, on nie zna życia. Jak transfer mógł pomyśleć, że ja mogę coś do niego czuć? Chciałem dla niego tylko jak najlepiej, był moim smoczym bratem, powinienem mu pomóc.
- Phanthom? - usłyszałem cichy głos, dochodzący z domu. Odwróciłem się i zobaczyłem Fafnira. Jego biała cera i włosy mocno kontrastowała z moim ciemnym domem. Stał w progu, uważnie mi się przyglądając. - Coś się stało? Stoisz tak już kilka minut – oznajmił, a ja dopiero teraz poczułem, jak mi dłonie cierpły z zimna.
- Tak, sprawdzałem tylko coś – skłamałem i ruszyłem w jego kierunku. Jeszcze chwilę stał w progu, a ja uważnie mu się przyglądałem. Może ja naprawdę…?
Gdy wróciłem do domu, zabrałem się za pracę. Byłem do tyłu z kilkoma zamówieniami, dlatego od razu przeszedłem do kuźni i się przebrałem. Pracowałem z dobre dwie godziny, kiedy nie poczułem ogromnego zmęczenia. Musiałem chwilę odpocząć. Zdjąłem przepoconą koszulkę i poszedłem do kuchni, napić się wody i zjeść dwa naleśniki, jakie zostały po śniadaniu. W pewnym momencie usłyszałem hałas, dobiegający z salonu, podobny do uderzenia wazonu o podłogę. Spokojnie ruszyłem w tamtym kierunku, a kiedy wszedłem do środka, zobaczyłem, jak Fafnir się pochylał nad rozbitą doniczką. Gdy mnie zobaczył, szybko przeprosił i zaczął się tłumaczyć. Podszedłem do niego i poczochrałem go po głowie.
- Nic się nie stało, zwykły wypadek. Na strychu powinienem mieć jeszcze kilka doniczek, ale ziemię musisz wziąć tą z podłogi. Póki nie przyjdzie wiosna, nie mam innej – powiedziałem z lekkim uśmiechem, dodając mu otuchy. - Ja wracam do pracy – zdjąłem rękę z jego głowy i skierowałem się z powrotem do kuźni. Zacząłem tworzyć nieduży sztylet ze srebrną rękojeścią, kiedy sobie przypomniałem, że nie powiedziałem mu, gdzie znajdzie szczotkę i szufelkę, aby sprzątnąć ziemię z podłogi. Zostawiając na chwile całą robotę, wróciłem do salonu. Zatrzymałem się jednak w progu, kiedy usłyszałem cichą melodię. Fafnir nucił sobie coś pod nosem. Wszedłem do środka, aby lepiej go słyszeć. Była to spokojna melodia bez słów, jednocześnie delikatna i usypiająca. Podobało mi się jak chłopak nucił, dlatego przez dłuższą chwilę nie dawałem o sobie znaku życia w tym pokoju. Nie chciałem, aby przestawał. Nie mogło to jednak trwać długo, po dłuższej chwili Fafnir zauważył moją nieobecność, więc zamilknął.
- Coś się stało? - przez moment milczałem, zastanawiając się, po co tu przyszedłem.
- Znaczy… - no tak, już wiem. - Nie. Zapomniałem tylko powiedzieć ci, że szczotka i szufelka są w kuchni pod zlewem, żebyś nie zbierał tego rękami – spojrzałem na jego ręce, widząc, że już są ubrudzone w ziemi. - Albo poczekaj, zaraz ci przyniosę i pomogę – powiedziałem z lekkim uśmiechem i pognałem do kuchni. Stamtąd przyniosłem potrzebne przedmioty i wróciłem do chłopaka, który kucał na ziemi. Pomogłem mu posprzątać ziemię w ciszy, przesadziliśmy kwiatka do drugiej doniczki i postawiliśmy go na parapecie. - Nie wiedziałem, że masz taki ładny głos – odezwałem się w końcu, nim chłopak poszedł do łazienki.
- Nie rozumiem – zatrzymał się i spojrzał na mnie.
- Ładnie nuciłeś, co to za piosenka? - chłopak przez chwilę milczał, aż w końcu wzruszył ramionami. - W każdym razie, ładne – posłałem mu szeroki i szczery uśmiech. - No nie ważne, idź umyj ręce, a ja dokończę zamówienie – wróciłem do kuźni.
Gdy nadszedł wieczór, jedliśmy kolację, którą przygotowałem razem z Fafnirem. Kiedy się nie denerwował i nie stresował, wychodziło mu to o wiele sprawniej, niż przy robieniu naleśników. W pewnym momencie spojrzałem na okno, powoli zbliżała się wiosna, chociaż śnieg jeszcze leżał na ziemi. Potem zerknąłem na albinosa, który był zajęty pochłanianiem makaronu.
- Może wyjdziemy na spacer? - zaproponowałem. Smok popatrzył na mnie, a potem na okno. Słońce już zaszło, dlatego nie musiał się martwić. Pokiwał głową. Uśmiechnąłem się i szybko dokończyłem jedzenie. Po pozmywaniu naczyń, ubraliśmy się ciepło. Fafnir nałożył najcieplejsze ubrania od Melody, jednak i tak dałem mu swoją kurtkę, czapkę i rękawiczki, aby nie zmarzł. Wyszliśmy na dwór.
Powietrze było rześkie i delikatnie szczypało w nos. Ruszyliśmy przed siebie ścieżką, wyznaczoną przez koła wozu. Wiatr muskał nasze policzki sprawiając, że się lekko zaróżowiły. Niebo robiło się coraz ciemniejsze i pojawiały się gwiazdy, które pięknie grały ze śnieżną scenerią.
- Fafnir – odezwałem się po krótkiej chwili. - Lepiłeś kiedyś bałwana? - zapytałem, ale on pokręcił przecząco głową. - Więc chodź, nadrobimy to – wziąłem go pod ramię i zaprowadziłem na polanę, nie daleko domu. - Potrzebne są trzy ogromne kule – powiedziałem i wziąłem w dłonie zimny śnieg. Zrobiłam z niego kulkę i zacząłem obtaczać w śniegu, stawała się ona coraz większa. Po chwili oddałem ją Fafnirowi i zacząłem robić drogą kulę. Albinos zaczął toczyć śnieżkę, która nabierała na wielkości.
- Starczy już – zaśmiałem się, widząc, jaką ogromną kulę zrobił smok, nie potrafił jej już nawet przetoczyć. Chłopak spojrzał na mnie zawstydzony, ale po chwili się uśmiechnął. Zaczął robić kolejną kulkę. - Tylko trzy razy mniejsza, na głowę – poinstruowałem go.
Po jakichś dziesięciu minutach mieliśmy pięknego bałwanka, tylko bez żadnych dodatków. Mimo wszystko to wystarczyło, aby oczy albinosowi zaczęły świecić i to nie przez gwiazdy i blask księżyca, ale z radości.
- Ale on jest duży – odezwał się mój towarzysz, a ja mu przytaknąłem.
- Nie jest jeszcze skończony – oznajmiłem i spojrzałem w stronę domu. - Chodź, znajdziemy mu coś – wziąłem go za rękę i wróciliśmy na chwilę do mieszkania. Wzięliśmy z niego stary, dziurawy garnek, kawałek podartego materiału i kilka guzików. Wróciliśmy do naszego śnieżnego przyjaciela. Garnek był kapeluszem, materiał szalikiem, a z guzików zrobiliśmy mu oczy i uśmiech. Potem zniknąłem na chwilę w lesie i ułamałem trzy gałęzie. Dwie takie podobne, jedna bardzo króciutka.
- Po co to? - wskazał na suche patyki.
- To będą ręce – wbiłem te dłuższe na boki. - A to nos – najmniejszy umiejscowiłem na środku twarzy. - Zazwyczaj się używa marchewki, ale nie mamy jej – odsunąłem się trochę do tyłu, aby móc lepiej się przyjrzeć naszemu dziełu. Ostatni raz lepiłem bałwana… jak miałem z dziesięć lat. Minęło kolejne tyle… dobrze wrócić do starych wspomnień. Uśmiechnąłem się sam do siebie, widząc zachwyt młodszego chłopaka.
- Jest taki śliczny – westchnął i po chwili do niego podszedł, go przytulając. Cicho się zaśmiałem, to był uroczy i zabawny obrazek. Nie sądziłem, że we Fafnirze jest tyle ciepłego uczucia. To przykre, że nie miał go komu dać.
Po dłuższej chwili stania, kucnąłem i ulepiłem małą śnieżkę, którą rzuciłem w kierunku Fafnira. Uderzyła go w plecy, chłopak szybko się odwrócił i spojrzał na mnie wystraszony.
- Pewnie też nigdy nie rzucałeś się śnieżkami. To taka zabawa – rzuciłem w jego stronę drugą, uderzając w nogę. Chłopak przez chwilę się wahał, ale gdy dostał trzecią w ramię, postanowił mi tego nie darować. Kucnął i zaczął lepić swoje pociski, rzucając je we mnie. - Ej! - krzyknąłem, kiedy pierwsza uderzyła mnie w klatkę piersiową. - Jak na amatora masz dobrego cela – zaśmiałem się i znowu zacząłem lepić śnieżke. Rozpoczęła się wielka bitwa, od której biegaliśmy po całej polanie, czasami kryjąc się za naszym śnieżnym przyjacielem, albo wbiegając w las i wyskakując z niego z masą amunicji. Szaleliśmy dobre pół godziny, póki chłopak nie krzyknął, że jest już zmęczony. Przynajmniej takiego udawał, bo kiedy do niego podszedłem, dostałem śnieżką w twarz. On się zaśmiał, a ja posłałem mu groźne spojrzenie. Z uśmiechem na ustach zacząłem go gonić. W pewnym momencie złapałem go za rękę, a on się wywrócił i wylądował na śniegu, a ja na nim. Nie mogliśmy przestać się śmiać. Tak dawno się nie bawiłem, że prawie zapomniałem, jak to jest. Zszedłem z Fafnira i położyłem się obok niego, nieświadomie trzymając go za rękę. Żaden z nas tego nie zauważył, dlatego leżąc obok siebie patrzyliśmy w rozgwieżdżone niebo. Długo jeszcze nie mogliśmy się przestać śmiać, aż mnie zabolał brzuch.
- Wiesz co? Nie bawiłem się tak, od… przynajmniej czterech lat – westchnąłem.
- Ja nigdy – oświadczył spokojnie. Odwróciłem głowę i spojrzałem na niego zatroskany. On jednak się dalej uśmiechał.
- Masz przed sobą jeszcze kilkadziesiąt lat życia. Nadrobimy to – zapewniłem go. - Gdybym miał sanki, zjechalibyśmy z górki – rozmarzyłem się. - Wiesz co jeszcze się robi na śniegu? Aniołki – po tych słowach zacząłem machać nogami i rękami wzdłuż podłoża. Dzięki temu, że trzymałem go dalej za rękę, on także zaczął tworzyć śnieżnego aniołka. Po chwili dołączył także do tego swoje nogi i drugą rękę. Zaczął się śmiać, a kiedy nasze dzieła były gotowe, zgrabnie zeszliśmy z nich; przynajmniej ja, Fafnir zostawił na swoim delikatny ślad buta. Nie niszczył on jednak całej scenerii; przed nami pojawiły się dwa aniołki, trzymające się za ręce, chociaż to bardziej wyglądało, jakby byli połączeni skrzydłami. Zerknąłem na jego uśmiechniętą twarz i poczułem ciepło przelewające się w środku. Kiedy był szczęśliwy, ja także.
Nagle poczułem ogromny ból na plecach i gorąc przelewający się po czaszce, jakby ktoś powoli polewał mnie wrzątkiem. Uczucie to szybko zamieniło się w dokładnie to samo, jakie czułem przy wyrastaniu rogów i skrzydeł. Ból podobny do łamania kości przeszył moje całe ciało, jeszcze mocniej, niż dotychczas, dlatego nie powstrzymałem się przed krzyknięciem i upadnięciem na kolana.
- Phanthom! Co się dzieje?! - obok mnie pojawił się albinos, ale na chwilę mój obraz się zamazał. Czułem jak po kolei wyrastają mi pazury, skóra zamienia się w twarde łuski, a plecy zostaje rozerwane, aby dać skrzydłom drogę ucieczki. Na głowie pojawiły się rogi, kręgosłup się wydłużył i po chwili miałem ogon. Wszystko zaczęło maleć, kiedy ja rosłem. Porwałem ubrania i po kilku chwilach zamieniłem się w ogromnego smoka.
Boki łba były usiane rogami o różnych długościach, od najkrótszej z brody, po najdłuższe na czubku głowy. Przybrałem miedziany kolor, zmieszany gdzieniegdzie z jaśniejszym złotym odcieniem. Stałem na środku polany, na moment tracąc świadomość i nie kontrolując swoich ruchów. Powaliłem kilka drzew w pobliżu i prawdopodobnie naszego bałwanka. Nie panowałem nad ciałem, wydawało się ono zbyt ciężkie, abym miał nad nim kontrolę. Kiedy chciałem się odezwać, z mojego pyska wyleciał ogień, który stopił śnieg pode mną. Czując ciecz pod kończynami, straciłem równowagę i runąłem na ziemię jak długi, wprawiając cały teren w lekkie trzęsienie ziemi.
Kiedy otworzyłem oczy, byłem już człowiekiem, położonym na łóżku i okrytym szczelnie kołdrą. Chociaż było mi ciepło, trzęsłem się. Ból ponownie wibrował po całym ciele.
- Fafnir? - odezwałem się cicho, powoli otwierając oczy.
- Jestem tu - usłyszałem jego spokojny, aczkolwiek drżący głos. Po chwili albinos przyłożył dłoń do mojego czoła. - Na szczęście nie masz gorączki – odetchnął z ulgą. - Odpocznij – posłał mi delikatny uśmiech, przepełniony troską i spokojem. - Przyniosę ci coś ciepłego do wypicia – kiedy wstał, złapałem go palcami za rękę.
- Po… czekaj – jęknąłem, podnosząc się lekko.
- Nie wstawaj – nakazał, zbliżając się.
- Zaśpiewaj mi – poprosiłem z przymkniętymi oczami.
- C-co? - usiadł na łóżku.
- Zanuć, jak w salonie. Proszę – zamknąłem oczy. Byłem bardzo senny, ale chciałem go jeszcze posłuchać. Dla mnie miał prześliczny głos. Dalej go trzymałem za dłoń, powoli przysuwając głowę do jego nogi, aby trochę się przytulić. Potrzebowałem ciepła.
I miłości.
- Mieszkacie razem? - pokiwałem głową.
- Fafnir miał mały problem z tym niedziówem, co przyszedł do wioski i mu się dom spalił. Więc mieszka u mnie – spojrzałem na albinosa, po czym poczochrałem go po głowie. - Dobra, pomogę ci z towarem – zaoferowałem, a mężczyzna pokiwał głową. Wziąłem w dłonie miecze i zaniosłem je na wóz przewoźnika, to samo zrobiłem z kilkoma innymi przedmiotami. Fafnir stał z boku i nam się przyglądał w milczeniu. Kiedy wszystko już było załadowane, odprowadziłem gościa do powozu.
- To miłe z twojej strony, że mu pomagasz, ale wiesz, że jeśli rada się dowie, może mieć coś temu przeciwko? W końcu on jest samotnikiem - wzruszyłem ramionami.
- Nie martwię się tym, przecież się go nie pozbędę – powiedziałem ostro.
- Ja niczego nie sugeruje, ale chyba przydałoby się, aby zaczął szukać nowego domu.
- Po co – wypaliłem bez namysłu oskarżycielskim tonem. Trasfer znowu posłał mi zdziwione, aczkolwiek rozbawione spojrzenie.
- Chyba go bardziej lubisz niż lubisz - uciekł od mojego spojrzenia i wsiadł na wóz. Zmarszczyłem brwi.
- Głupoty bredzisz. Po prostu dobrze mi się z nim mieszka, to lepsze niż samotność – mruknąłem kopiąc mały kamyczek, leżący przed moją stopą. Poturlał się i zatrzymał się kilka metrów dalej.
- Mieszkasz tu trzy lata i nagle ci samotność zaczęła przeszkadzać? - zaśmiał się. - Nie chce ci dokuczyć ani nic, ale – tutaj uderzył konie lejcami, one się poruszyły i zaczęły ciągnąć wóz. - ja mówiłem to samo, nim ożeniłem się z Rebeką! - słysząc to, zrobiłem się nagle czerwony. Czy on sugerował, że ja… i Fafik…
Stałem tak bez ruchu dobre kilka minut, patrząc, jak wóz znika w drodze do osady. Na nowo tłumaczyłem sobie wszystkie jego słowa, nie wierząc, że mógł tak pomyśleć. Ja tylko nie chciałem zostawiać Fafnira na pastwę losu, nie miał dachu nad głową, ubrań, żadnych prywatnych rzeczy. Jak ja miałem mu pozwolić odejść, nie udzielić pomocy? To po prostu instynkt, on jest smokiem, ja nim jestem, czuje, że mnie potrzebuje. Miał okropne dzieciństwo, on nie zna życia. Jak transfer mógł pomyśleć, że ja mogę coś do niego czuć? Chciałem dla niego tylko jak najlepiej, był moim smoczym bratem, powinienem mu pomóc.
- Phanthom? - usłyszałem cichy głos, dochodzący z domu. Odwróciłem się i zobaczyłem Fafnira. Jego biała cera i włosy mocno kontrastowała z moim ciemnym domem. Stał w progu, uważnie mi się przyglądając. - Coś się stało? Stoisz tak już kilka minut – oznajmił, a ja dopiero teraz poczułem, jak mi dłonie cierpły z zimna.
- Tak, sprawdzałem tylko coś – skłamałem i ruszyłem w jego kierunku. Jeszcze chwilę stał w progu, a ja uważnie mu się przyglądałem. Może ja naprawdę…?
Gdy wróciłem do domu, zabrałem się za pracę. Byłem do tyłu z kilkoma zamówieniami, dlatego od razu przeszedłem do kuźni i się przebrałem. Pracowałem z dobre dwie godziny, kiedy nie poczułem ogromnego zmęczenia. Musiałem chwilę odpocząć. Zdjąłem przepoconą koszulkę i poszedłem do kuchni, napić się wody i zjeść dwa naleśniki, jakie zostały po śniadaniu. W pewnym momencie usłyszałem hałas, dobiegający z salonu, podobny do uderzenia wazonu o podłogę. Spokojnie ruszyłem w tamtym kierunku, a kiedy wszedłem do środka, zobaczyłem, jak Fafnir się pochylał nad rozbitą doniczką. Gdy mnie zobaczył, szybko przeprosił i zaczął się tłumaczyć. Podszedłem do niego i poczochrałem go po głowie.
- Nic się nie stało, zwykły wypadek. Na strychu powinienem mieć jeszcze kilka doniczek, ale ziemię musisz wziąć tą z podłogi. Póki nie przyjdzie wiosna, nie mam innej – powiedziałem z lekkim uśmiechem, dodając mu otuchy. - Ja wracam do pracy – zdjąłem rękę z jego głowy i skierowałem się z powrotem do kuźni. Zacząłem tworzyć nieduży sztylet ze srebrną rękojeścią, kiedy sobie przypomniałem, że nie powiedziałem mu, gdzie znajdzie szczotkę i szufelkę, aby sprzątnąć ziemię z podłogi. Zostawiając na chwile całą robotę, wróciłem do salonu. Zatrzymałem się jednak w progu, kiedy usłyszałem cichą melodię. Fafnir nucił sobie coś pod nosem. Wszedłem do środka, aby lepiej go słyszeć. Była to spokojna melodia bez słów, jednocześnie delikatna i usypiająca. Podobało mi się jak chłopak nucił, dlatego przez dłuższą chwilę nie dawałem o sobie znaku życia w tym pokoju. Nie chciałem, aby przestawał. Nie mogło to jednak trwać długo, po dłuższej chwili Fafnir zauważył moją nieobecność, więc zamilknął.
- Coś się stało? - przez moment milczałem, zastanawiając się, po co tu przyszedłem.
- Znaczy… - no tak, już wiem. - Nie. Zapomniałem tylko powiedzieć ci, że szczotka i szufelka są w kuchni pod zlewem, żebyś nie zbierał tego rękami – spojrzałem na jego ręce, widząc, że już są ubrudzone w ziemi. - Albo poczekaj, zaraz ci przyniosę i pomogę – powiedziałem z lekkim uśmiechem i pognałem do kuchni. Stamtąd przyniosłem potrzebne przedmioty i wróciłem do chłopaka, który kucał na ziemi. Pomogłem mu posprzątać ziemię w ciszy, przesadziliśmy kwiatka do drugiej doniczki i postawiliśmy go na parapecie. - Nie wiedziałem, że masz taki ładny głos – odezwałem się w końcu, nim chłopak poszedł do łazienki.
- Nie rozumiem – zatrzymał się i spojrzał na mnie.
- Ładnie nuciłeś, co to za piosenka? - chłopak przez chwilę milczał, aż w końcu wzruszył ramionami. - W każdym razie, ładne – posłałem mu szeroki i szczery uśmiech. - No nie ważne, idź umyj ręce, a ja dokończę zamówienie – wróciłem do kuźni.
Gdy nadszedł wieczór, jedliśmy kolację, którą przygotowałem razem z Fafnirem. Kiedy się nie denerwował i nie stresował, wychodziło mu to o wiele sprawniej, niż przy robieniu naleśników. W pewnym momencie spojrzałem na okno, powoli zbliżała się wiosna, chociaż śnieg jeszcze leżał na ziemi. Potem zerknąłem na albinosa, który był zajęty pochłanianiem makaronu.
- Może wyjdziemy na spacer? - zaproponowałem. Smok popatrzył na mnie, a potem na okno. Słońce już zaszło, dlatego nie musiał się martwić. Pokiwał głową. Uśmiechnąłem się i szybko dokończyłem jedzenie. Po pozmywaniu naczyń, ubraliśmy się ciepło. Fafnir nałożył najcieplejsze ubrania od Melody, jednak i tak dałem mu swoją kurtkę, czapkę i rękawiczki, aby nie zmarzł. Wyszliśmy na dwór.
Powietrze było rześkie i delikatnie szczypało w nos. Ruszyliśmy przed siebie ścieżką, wyznaczoną przez koła wozu. Wiatr muskał nasze policzki sprawiając, że się lekko zaróżowiły. Niebo robiło się coraz ciemniejsze i pojawiały się gwiazdy, które pięknie grały ze śnieżną scenerią.
- Fafnir – odezwałem się po krótkiej chwili. - Lepiłeś kiedyś bałwana? - zapytałem, ale on pokręcił przecząco głową. - Więc chodź, nadrobimy to – wziąłem go pod ramię i zaprowadziłem na polanę, nie daleko domu. - Potrzebne są trzy ogromne kule – powiedziałem i wziąłem w dłonie zimny śnieg. Zrobiłam z niego kulkę i zacząłem obtaczać w śniegu, stawała się ona coraz większa. Po chwili oddałem ją Fafnirowi i zacząłem robić drogą kulę. Albinos zaczął toczyć śnieżkę, która nabierała na wielkości.
- Starczy już – zaśmiałem się, widząc, jaką ogromną kulę zrobił smok, nie potrafił jej już nawet przetoczyć. Chłopak spojrzał na mnie zawstydzony, ale po chwili się uśmiechnął. Zaczął robić kolejną kulkę. - Tylko trzy razy mniejsza, na głowę – poinstruowałem go.
Po jakichś dziesięciu minutach mieliśmy pięknego bałwanka, tylko bez żadnych dodatków. Mimo wszystko to wystarczyło, aby oczy albinosowi zaczęły świecić i to nie przez gwiazdy i blask księżyca, ale z radości.
- Ale on jest duży – odezwał się mój towarzysz, a ja mu przytaknąłem.
- Nie jest jeszcze skończony – oznajmiłem i spojrzałem w stronę domu. - Chodź, znajdziemy mu coś – wziąłem go za rękę i wróciliśmy na chwilę do mieszkania. Wzięliśmy z niego stary, dziurawy garnek, kawałek podartego materiału i kilka guzików. Wróciliśmy do naszego śnieżnego przyjaciela. Garnek był kapeluszem, materiał szalikiem, a z guzików zrobiliśmy mu oczy i uśmiech. Potem zniknąłem na chwilę w lesie i ułamałem trzy gałęzie. Dwie takie podobne, jedna bardzo króciutka.
- Po co to? - wskazał na suche patyki.
- To będą ręce – wbiłem te dłuższe na boki. - A to nos – najmniejszy umiejscowiłem na środku twarzy. - Zazwyczaj się używa marchewki, ale nie mamy jej – odsunąłem się trochę do tyłu, aby móc lepiej się przyjrzeć naszemu dziełu. Ostatni raz lepiłem bałwana… jak miałem z dziesięć lat. Minęło kolejne tyle… dobrze wrócić do starych wspomnień. Uśmiechnąłem się sam do siebie, widząc zachwyt młodszego chłopaka.
- Jest taki śliczny – westchnął i po chwili do niego podszedł, go przytulając. Cicho się zaśmiałem, to był uroczy i zabawny obrazek. Nie sądziłem, że we Fafnirze jest tyle ciepłego uczucia. To przykre, że nie miał go komu dać.
Po dłuższej chwili stania, kucnąłem i ulepiłem małą śnieżkę, którą rzuciłem w kierunku Fafnira. Uderzyła go w plecy, chłopak szybko się odwrócił i spojrzał na mnie wystraszony.
- Pewnie też nigdy nie rzucałeś się śnieżkami. To taka zabawa – rzuciłem w jego stronę drugą, uderzając w nogę. Chłopak przez chwilę się wahał, ale gdy dostał trzecią w ramię, postanowił mi tego nie darować. Kucnął i zaczął lepić swoje pociski, rzucając je we mnie. - Ej! - krzyknąłem, kiedy pierwsza uderzyła mnie w klatkę piersiową. - Jak na amatora masz dobrego cela – zaśmiałem się i znowu zacząłem lepić śnieżke. Rozpoczęła się wielka bitwa, od której biegaliśmy po całej polanie, czasami kryjąc się za naszym śnieżnym przyjacielem, albo wbiegając w las i wyskakując z niego z masą amunicji. Szaleliśmy dobre pół godziny, póki chłopak nie krzyknął, że jest już zmęczony. Przynajmniej takiego udawał, bo kiedy do niego podszedłem, dostałem śnieżką w twarz. On się zaśmiał, a ja posłałem mu groźne spojrzenie. Z uśmiechem na ustach zacząłem go gonić. W pewnym momencie złapałem go za rękę, a on się wywrócił i wylądował na śniegu, a ja na nim. Nie mogliśmy przestać się śmiać. Tak dawno się nie bawiłem, że prawie zapomniałem, jak to jest. Zszedłem z Fafnira i położyłem się obok niego, nieświadomie trzymając go za rękę. Żaden z nas tego nie zauważył, dlatego leżąc obok siebie patrzyliśmy w rozgwieżdżone niebo. Długo jeszcze nie mogliśmy się przestać śmiać, aż mnie zabolał brzuch.
- Wiesz co? Nie bawiłem się tak, od… przynajmniej czterech lat – westchnąłem.
- Ja nigdy – oświadczył spokojnie. Odwróciłem głowę i spojrzałem na niego zatroskany. On jednak się dalej uśmiechał.
- Masz przed sobą jeszcze kilkadziesiąt lat życia. Nadrobimy to – zapewniłem go. - Gdybym miał sanki, zjechalibyśmy z górki – rozmarzyłem się. - Wiesz co jeszcze się robi na śniegu? Aniołki – po tych słowach zacząłem machać nogami i rękami wzdłuż podłoża. Dzięki temu, że trzymałem go dalej za rękę, on także zaczął tworzyć śnieżnego aniołka. Po chwili dołączył także do tego swoje nogi i drugą rękę. Zaczął się śmiać, a kiedy nasze dzieła były gotowe, zgrabnie zeszliśmy z nich; przynajmniej ja, Fafnir zostawił na swoim delikatny ślad buta. Nie niszczył on jednak całej scenerii; przed nami pojawiły się dwa aniołki, trzymające się za ręce, chociaż to bardziej wyglądało, jakby byli połączeni skrzydłami. Zerknąłem na jego uśmiechniętą twarz i poczułem ciepło przelewające się w środku. Kiedy był szczęśliwy, ja także.
Nagle poczułem ogromny ból na plecach i gorąc przelewający się po czaszce, jakby ktoś powoli polewał mnie wrzątkiem. Uczucie to szybko zamieniło się w dokładnie to samo, jakie czułem przy wyrastaniu rogów i skrzydeł. Ból podobny do łamania kości przeszył moje całe ciało, jeszcze mocniej, niż dotychczas, dlatego nie powstrzymałem się przed krzyknięciem i upadnięciem na kolana.
- Phanthom! Co się dzieje?! - obok mnie pojawił się albinos, ale na chwilę mój obraz się zamazał. Czułem jak po kolei wyrastają mi pazury, skóra zamienia się w twarde łuski, a plecy zostaje rozerwane, aby dać skrzydłom drogę ucieczki. Na głowie pojawiły się rogi, kręgosłup się wydłużył i po chwili miałem ogon. Wszystko zaczęło maleć, kiedy ja rosłem. Porwałem ubrania i po kilku chwilach zamieniłem się w ogromnego smoka.
Boki łba były usiane rogami o różnych długościach, od najkrótszej z brody, po najdłuższe na czubku głowy. Przybrałem miedziany kolor, zmieszany gdzieniegdzie z jaśniejszym złotym odcieniem. Stałem na środku polany, na moment tracąc świadomość i nie kontrolując swoich ruchów. Powaliłem kilka drzew w pobliżu i prawdopodobnie naszego bałwanka. Nie panowałem nad ciałem, wydawało się ono zbyt ciężkie, abym miał nad nim kontrolę. Kiedy chciałem się odezwać, z mojego pyska wyleciał ogień, który stopił śnieg pode mną. Czując ciecz pod kończynami, straciłem równowagę i runąłem na ziemię jak długi, wprawiając cały teren w lekkie trzęsienie ziemi.
Kiedy otworzyłem oczy, byłem już człowiekiem, położonym na łóżku i okrytym szczelnie kołdrą. Chociaż było mi ciepło, trzęsłem się. Ból ponownie wibrował po całym ciele.
- Fafnir? - odezwałem się cicho, powoli otwierając oczy.
- Jestem tu - usłyszałem jego spokojny, aczkolwiek drżący głos. Po chwili albinos przyłożył dłoń do mojego czoła. - Na szczęście nie masz gorączki – odetchnął z ulgą. - Odpocznij – posłał mi delikatny uśmiech, przepełniony troską i spokojem. - Przyniosę ci coś ciepłego do wypicia – kiedy wstał, złapałem go palcami za rękę.
- Po… czekaj – jęknąłem, podnosząc się lekko.
- Nie wstawaj – nakazał, zbliżając się.
- Zaśpiewaj mi – poprosiłem z przymkniętymi oczami.
- C-co? - usiadł na łóżku.
- Zanuć, jak w salonie. Proszę – zamknąłem oczy. Byłem bardzo senny, ale chciałem go jeszcze posłuchać. Dla mnie miał prześliczny głos. Dalej go trzymałem za dłoń, powoli przysuwając głowę do jego nogi, aby trochę się przytulić. Potrzebowałem ciepła.
I miłości.
Komentarze
Prześlij komentarz