Phanthom

Miałem zamiar poczekać i wrócić do domu, ale im dłużej siedziałem, tym bardziej nie miałem na to sił. Okazało się, że gwałtowne i niekontrolowane używanie skrzydeł potrafi zabrać sporo energii oraz wyrządzić okropny ból na plecach, a nawet innych częściach ciała, kiedy wpada się na drzewa. Deszcz nie pomagał, zrobiło mi się zimno i miałem ochotę tylko pójść spać. Gdy zamknąłem oczy, niczego już nie czułem, chociaż miałem wrażenie, że przez chwilę lecę. Słyszałem głosy i dopiero gdy zrobiło mi się trochę cieplej, zacząłem rozróżniać głos Fafika, który ciągle mnie przepraszał i powtarzał, że to wszystko jego wina. Tak bardzo chciałem go przytulić i zaprzeczyć temu wszystkiego, ale dalej będąc w tej „zimnej hibernacji”, nie mogłem się ruszyć. Tak naprawdę, to tylko słyszałem, a mało czułem. Ciało przestało reagować na bodźce, aż w końcu zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, byłem w stanie się ruszyć. Otworzyłem oczy i przez dłuższą chwilę po prostu gapiłem się na drewniany sufit, zastanawiając się, jak się tu znalazłem. W końcu podniosłem się na łokciach, czując łamiący ból w plecach, a po chwili uczucie miażdżenia w czaszce. Położyłem dłoń na głowie i przekląłem, nagle drzwi się otworzyły.
- Widzę, że się obudziłeś. Przyniosę ci zupę – usłyszałem kobiety głos. Nim zdążyłem zauważyć, kto to jest, osoba wyszła z pokoju. Przez chwilę siedziałem tak otumaniony, aż ból w jakiejś części nie zniknął, dopiero wtedy odkryłem kołdrę. Byłem ubrany w ciepłą pidżamę, o której istnieniu zapomniałem. Drzwi się po raz drugi otworzyły, zobaczyłem w nim Melody z miską zupy. - Zakryj się, jesteś cały blady – o dziwo nie protestowałem. Wykonałem jej polecenie, po chwili wcisnęła mi w dłonie ciepła miskę parującego rosołu.
- Fafnir mnie przyniósł do domu? - zapytałem, a ona pokiwała głową.
- Od razu ruszył za tobą – mówiła spokojnie, uciekając wzrokiem.
- Gdzie teraz jest?
- Rozchorował się. Leży w drugim pokoju na kanapie – wyjaśniła, siadając na krześle. - Jak się czujesz? - wzruszyłem ramionami.
- Dobrze, a Fafnir? - zacząłem jeść zupę, która była bardzo smaczna.
- Ma gorączkę i majaczy. Zrobiłam mu okład i podałam leki. Wkrótce powinien zasnąć – skinąłem głową i zająłem się jedzeniem. Biedny albinos… miał bardzo słaby układ odpornościowy. Pomógł mi, a sam się nabawił wrednego choróbska, miałem nadzieję, że szybko mu przejdzie. Długo między ami panowała cisza i napięta atmosfera. - To moja wina – nagle się odezwała. - Nie powinnam tak na was naskakiwać. Przepraszam, Phantom. Ja po prostu… martwię się o niego. Znam Fafnir'a i wiem, że nawet gdyby coś się wydarzyło, zamknąłby się w sobie i o niczym nikomu nie powiedział... Chciałabym mu pomóc, ale nie wiem jak. Jest strasznie skryty i mówi o sobie niewiele – miała po części rację. Nie mówił o sobie, omijał ten temat, był trochę skryty, ale przy mnie zachowywał się normalnie, w miarę sam z siebie się odzywał.
- Dlaczego tak bardzo boi się odzywać? - zapytałem.
- Wciąż pamiętam dzień, kiedy dotarł do wioski. Wyglądał okropnie... Widać było, że naukowcy, morze i sama wyspa nie byli dla niego łaskawi. Początkowo nie chciał nawet przejść przez bramę, a co dopiero zbliżyć się do kogokolwiek z nas. Bał się nawet własnego cienia... Nie wiem jak, ale udało mi się go przekonać do odwiedzenia medyka. Zaprowadziłam go do jego chaty. Zanim weszliśmy do środka, poprosił, żebym z nim została. Nie chciał zostawać tam sam z nieznajomym. - Melody westchnęła cicho i przeniosła za ucho kosmyk swoich włosów. - Kiedy doprowadziliśmy go do porządku i nakarmiliśmy, pomógł nam przy pracy, a pod koniec dnia pożegnał się z każdym i opuścił wioskę. Próbowaliśmy go namówić, żeby został z nami i do nas dołączył jako kolejny Osadnik, ale uparcie trwał przy swoim. Powiedział jedynie, że nie powinien zostawać w wiosce na dłużej i odszedł. Zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego tak postąpił. Doszliśmy do wniosku, że pewnie chodziło o jego modyfikację i to, że nie chciał nas narażać na to, co przemiana mogłaby ze sobą przynieść - kontynuowała syrena, a ja uważnie słuchałem. - Odwiedzał nas co jakiś czas. Zawsze jednak był tylko gościem, nigdy nie zostawał na dłużej niż do końca dnia. Dowiadywał się, czego nam brakuje i przynosił to z terenów spoza wioski. Nigdy nie oczekiwał niczego w zamian, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że jego życie jest cięższe niż nasze, więc dawaliśmy mu drobne prezenty, które można było nabyć tylko w osadzie. Z czasem się zaprzyjaźniliśmy, ale niewielu Osadników mu zaufało. Wciąż był nam obcy. Mówił mało, ale nic o sobie. Nikt nie wiedział, jak go zwą, gdzie mieszka, kim jest i jak wyglądało jego życie, zanim znalazł się na wyspie. Był i dalej jest jedną wielką zagadką – w tym momencie Melody poprawiła opatrunek na moim czole. - Za każdym razem, gdy pojawiał się w wiosce, zapraszałam go do siebie na herbatę. Z czasem zachowywał się pewniej, nabierał odwagi, ale wciąż jeszcze czegoś brakowało. Zupełnie jakby napotkał jakiś mur, którego nie jest w stanie zburzyć lub przeskoczyć. Powoli otwierał się przede mną. Powiedział, że nazywają go Fafnir'em i to było wszystko, co mogłam przekazać pozostałym. Prosił bym resztę zachowała dla siebie, jako osoba, do której ma zaufanie - syrena spojrzała na drzwi. Chwilę się w nie wpatrywała, jakby na coś czekała. W końcu jednak zaczęła mówić dalej. - Ale sądzę, że teraz nie jestem jedyną taką osobą - powiedziała blondynka, uśmiechając się do mnie. - Widać, że ci ufa i traktuje jak przyjaciela. Jeszcze nie widziałam go tak zmartwionego, jak teraz... Dlatego sądzę, że nie powinien się obrazić, jeśli powiem ci to, co wiem. Myślę, że dzięki temu poznacie się nieco lepiej i w końcu, z naszą pomocą, uda mu się pokonać swoje lęki - syrena spojrzała kowalowi w oczy z nadzieją. - Powiedział, że jest smokiem, ale to już pewnie wiesz - blondynka zaśmiała się pod nosem. - Nigdy wcześniej żadnego nie widziałam, dlatego nie wiedziałam, jak wyglądają ich przemiany, jakie rozmiary mogą osiągać... Kompletnie nic. Sam wtedy jeszcze nie wiedział za wiele na ten temat... Powiedział mi gdzie mieszka i co robi na co dzień. Mówił, że za dnia ukrywa się w cieniu przez albinizm. Z domu wychodzi, żeby uzupełnić zapasy, zdobyć potrzebne materiały, dostarczyć wiosce potrzebne rzeczy i rośliny lub zwyczajnie na krótki spacer. Czasami musi bronić się też przed różnymi zwierzętami lub Samotnikami, którzy włamują się do domów lub atakują przebywających w lesie mutantów w celach rabunkowych, lub szukają pożywienia, jak w przypadku wampirów. - podałem jej pusty talerz z zupą, który zdążyłem zjeść podczas jej opowieści. - O jego życiu przed wyspą wiem niewiele. Długo się zbierał, żeby chociaż o niej wspomnieć. Powiedział, że wychował się w zamożnej rodzinie, ale, mimo że mógł mieć to, co chciał, brakowało mu tego, co jest moim zdaniem najważniejsze. Jego rodzice byli wiecznie zajęci swoją karierą. Widział ich tylko, gdy się mijali w drzwiach. Uczono go prywatnie w domu. Jego ojciec chciał, żeby przejął po nim firmę i nie dopuszczał do siebie innej wizji. Personel cały czas się zmieniał, więc w jego domu nie było nikogo, do kogo byłby przywiązany. Mimo to starał się z nimi zaprzyjaźnić... Przestał, kiedy dano mu do zrozumienia, że nikt nie chce jego przyjaźni... Jego dom stał na uboczu. Nie miał żadnych sąsiadów, więc jak się już pewnie domyślasz, nie miał też przyjaciół - Melody wyraźnie posmutniała. - O tym, jak trafił do laboratorium, nie chciał mówić. Gdy o to pytałam, robił się smutny. Powiedział tylko, że miał dziesięć lat i trafił tam, bo był naiwny... Nie wiem, co się wtedy wydarzyło, ale boję się o niego. Mimo że wiem, że to już było, boję się. W głowie mam masę różnych scenariuszy – spojrzała na mnie.
W tym momencie było mi bardzo żal chłopaka. Mimo iż ja nie miałem rodziny, pieniędzy i cały czas ledwo wiązałem koniec z końcem, miałem wrażenie, że on miał gorzej, chociaż nie musiał żebrać, ani walczyć. Jemu brakowało silnego charakteru oraz kogoś, kto mu przedstawi prawdziwe życie; ja takich ludzi miałem kilku, nie na długo i zazwyczaj byli bardzo agresywni, a jednak pamiętam każdego z nich bardzo dobrze, w końcu to dzięki nie dałem sobie nikomu wejść na głowę, nauczyłem się walczyć o swoje i miałem pracę, chociaż dorywcze. Do tego wydawało mi się, że miał zaniżoną samoocenę. Współczułem mu i nieświadomie postawiłem sobie za cel, że chociaż trochę mu ją podniosę. Byłem beznadziejny w pocieszaniu ludzi, ale wiedziałem, że zrobię wszystko, co w swojej mocy, aby chociaż się uśmiechał.
- Rozumiem. Dzięki, że mi powiedziałaś, a teraz chyba się prześpię – powiedziałem poważnie, a ona tylko skinęła głową i zabrawszy pusty talerz, wyszła. Ja się położyłem i zamknąłem oczy, zastanawiając się, jak wyglądało życie Fafnir’a oraz jak mogło wyglądać, gdybym go spotkał jako dziecko.

Spałem kilka godzin, obudziłem się, kiedy Melody krzątała się po mojej sypialni. Gdy zobaczyła, że otworzyłem oczy, przyniosła mi coś do picia. Potem zniknęła, idąc prawdopodobnie do albinosa, a ja powoli siorbałem ziołową herbatę. Czułem się lepiej, ale tylko psychicznie. Drzwi się ponownie otwarły, wyjrzała z nich przemęczona syrena.
- Phanthom, Fafnir majaczy i ciągle cię woła, zamiast spać – usłyszałem jej zmęczony głos. Przez chwilę się nie ruszałem i dopiero gdy zamknęła drzwi, odwróciłem się i wstałem. Powiedzieć, że czułem łamanie w kościach, to mało. Pękała mi czaszka do tych cholernych rogów, a kiedy stanąłem, poczułem piekący ból w stopach, gdzie wyrosły pazury. Równie dobrze ktoś mógł po mnie przejechać ogromnym walcem, tak z trzy razy. Musiałem się trzymać ściany, aby nie upaść na ziemię. Gdy dotknąłem klamki, zacisnąłem mocno szczękę. Byłem okropnie zmęczony i obolały, nie mówiąc już o tym, że było mi okropnie zimno. Starałem się chodź na chwilę stłumić to wszystko i skupić się na tym, aby pójść do salonu, gdzie leżał Fafnir. Otworzyłem drzwi i dalej trzymając się ściany, ruszyłem do kolejnego pokoju. Nogi zaczynały mnie coraz bardziej piec. Gdy wreszcie dotarłem do drzwi, otworzyłem je i zobaczyłem Melody, kucającą nad Fafnirem. Mówiła coś do niego, ale nie wsłuchiwałem się w to. Gdy na mnie spojrzała, od razu wstała. - Phanthom, co tu robisz? - zapytała spokojnie i cicho.
- Tom? - usłyszałem ciche mruknięcie ze strony chłopaka, leżącego na kanapie.
- Oj, cicho – machnąłem do niej ręką, mówiłem szeptem, ponieważ głowa mnie bolała. Kucnąłem przy kanapie. Fafnir był owinięty kocem, miał bledszą niż zwykle twarz i okład na twarzy. Nagle po policzku spłynęła mu jedna łezka, a ja poczułem ogromne wyrzuty sumienia. Dlaczego tak bardzo się zdenerwowałem? Zazwyczaj potrafię utrzymać swoje nerwy.
- Fafnir – szepnąłem cichutko nad jego twarzą, po czym wsadziłem dłoń pod kocyk. Znalazłem jego dłoń i splotłem nasze palce. - Jestem tutaj – pogładziłem go po rozgrzanym policzku. Chłopak minimalnie otworzył oczy i zaraz je zamknął, delikatnie się uśmiechając.
- Tom… - powiedział płaczliwym głosem.
- Idź spać – położyłem mu głowę na torsie. Słyszałem, jak szybko biło jego serce.
- Nie idź… - wyszeptał jeszcze. Przez chwilę tak trwałem w bezruchu, czując, jak na chwilę ściska moją dłoń i słuchając bicia jego serduszka. Po chwili się podniosłem i go puściłem.
- Przyniesiesz mi koc? - odwróciłem się do Melody, która ciągle nam się przyglądała. Pokiwała głową i po chwili zniknęła za drzwiami. W tym samym momencie nachyliłem się nad albinosem i go podniosłem do góry, szybko kładąc się na kanapę, pod niego. Zignorowałem ból pleców przy nagłym skręcie i delikatnie go na siebie położyłem. Jego głowa spoczęła między klatkę piersiową a ramieniem. Swoją głowę położyłem na poduszce i pozwoliłem sobie odetchnąć.
- Phan… - poprawiłem kocyk, jakim był okryty i znowu splotłem nasze dłonie.
- Idź spać, jestem tu – złożyłem delikatny pocałunek na jego czole.
- Przepraszam… - wyszeptał jeszcze.
- Wiem. Odpoczywaj.

Minęły trzy dni. Ja się czułem lepiej już po dwóch, ale Fafnir dostał porządnej gorączki, dlatego dalej musiał leżeć. Akurat tego trzeciego dnia oddałem mu swoje łóżko, które było wygodniejsze od kanapy. W czasie choroby czasem z nim spałem na tej mały sofie, chociaż to bardzo on na mnie spał, gdyż obok siebie byśmy się nie pomieścili. Melody została z nami dwa dni, podczas których gotowała nam ciepłe obiady, pilnowała, abyśmy siedzieli pod kocami i ogólnie zajmowała się nami jak matka. Przyznam, że dzięki temu trochę jej wybaczyłem te wstrętne słowa, jakie do mnie skierowała, ale w dalszym ciągu nie potrafiłem na nią spojrzeć milszym wzrokiem. Kiedy szykowała się do wyjścia, rozpoczął się temat Fafnira, którego zostawiliśmy na górze, a sami rozmawialiśmy na dole w kuchni. Powiedziała mi, że miała zamiar zabrać smoka do siebie. Słysząc to, poczułem dziwne ukłucie. Już byłem w stanie się kłócić i nie miałem pojęcia dlaczego, znałem go kilka dni, a jednak czułem, że chce, aby tu został. Chciałem się nim zaopiekować, byłem gotów wytoczyć milion argumentów, przemawiającymi za tym, aby chłopak został u mnie, a wszystko podsumowałbym „solidarnością skrzydeł”, ale nie musiałem. „Skoro Fafnir twierdzi, ze jest w dobrych rękach, tak musi być”, powiedziała, a ja poczułem się dumny. Pożegnałem się z dziewczyną, która obiecała wpaść za kilka dni.

Kiedy Fafnir poczuł się na tyle dobrze, aby wstać, usiedliśmy razem do stołu. Podałem mu gorącą herbatę, dokładnie tą samą, którą robiła nam dziewczyna. Okryłem go także kocem i usiadłem obok niego. Przez dłuższą chwilę oboje milczeliśmy, on sobie spokojnie siorbał napój, a ja się zastanawiałem nad słowami syreny. Gdyby tak chłopak postanowił się przede mną otworzyć, o wiele łatwiej by mi było mu pomóc.
- Czemu się wtedy nie odezwałeś? - przerwałem ciszę. Chłopak wbił wzrok w napój i milczał długi czas, wyglądał na smutnego. - Powiedz coś, teraz się nie zezłoszczę, ale coś powiedz – starałem się go zachęcić.
- Bałem się… - powiedział cichutko.
- Czego? - znowu dłuższą chwilę milczał.
- Tego, co Melody sobie pomyśli, że znowu coś zepsuję, że źle coś zrozumie.
- Melody głupia nie jest, jakbyś powiedział wszystko na spokojnie, nic by się nie stało. Czemu myślisz, że byś coś zepsuł – patrzyłem się na niego, a on uciekał wzrokiem. W tej chwili wyglądał jak zbłąkana psina, przez lata katowana i aktualnie bojąca się każdego dotyku.
- Zawsze coś psuję... Sprawiam tylko same problemy…
- Kto ci nagadał takie głupoty. Gdyby nie ty, zamarzłbym na śmierć.
- Gdyby nie ja, nie byłbyś w takim stanie, bo byś nie wyszedł - albinos pociągnął cicho nosem.
- W sumie to wyszedłem przez Melody – wyszeptałem, jakbym się bał, że syrena to usłyszy, ale przecież jej nie było w tym domu. - Nie przez ciebie. Więc kto ci nagadał takich głupot, że niby wszystko psujesz? - drążyłem temat.
- Nikt... Nie jestem ślepy, widzę to. Już w domu sprawiałem problemy. Wszystkich tylko zawodzę…
- Jesteś pewny? Co robiłeś?
- Nie spełniałem poleceń i oczekiwań... Liczyli na mnie, a ja ich zawiodłem... Jestem do niczego. Nie potrafię nawet wykonać prostego zadania – załkał cichutko. W tej chwili byłem już pewny w stu procentach, o czym mówiła Melody, gdy twierdziła, że nie miał tego, co według niej było najważniejsze. Białowłosemu brakowało miłości.
- Powiesz, jakich zadań? - zapytałem. Znowu milczał, a herbata stygła. - Mi możesz powiedzieć – posłałem mu delikatny, ciepły uśmiech. Zerknął na mnie, po chwili znowu spuścił wzrok.
- Tata... Chciał, żebym przejął po nim firmę... Opłacił nawet specjalnych nauczycieli z różnych dziedzin... Starał się, a ja nie chciałem być szefem korporacji, więc nie przykładałem się do tego tak, jak tego oczekiwał. Zawiodłem go. Mamę też. Opiekunki, nauczycieli i cały personel też zawiodłem... Przeze mnie mieli jeszcze więcej pracy – słuchałem go. Byłem taki wściekły na jego rodzinę… nienawidzę ludzi, którzy robią sobie dzieci, tylko po to, by mieć komu oddać majątek, albo mieć kogoś, kto się nimi na starość zajmie, przy okazji zapominając o tym, by pokazać dziecku co to rodzina, przyjaciele i miłość. Nie po to się ma potomków, by mieć komu wszystko oddać, ale dlatego, że chce się mieć dzieci, chce się je wychowywać. Po chwili przytuliłem chłopaka. Lekko drgnął, ale zaraz się we mnie wtulił.
- Raczej nic nie powiem, co by cię podniosło na duchu, ale uważam, że to ich wina. Nie pokłada się nadziei w kimś, kto tego nie chce i to jest całkowicie normalne, że się do tego nie przykładałeś. Mózg chyba sam wie, czego człowiekowi potrzeba, a nie ktoś inny. Ja prawdopodobnie też bym zawiódł, a nawet bym się kłócił i uciekał z domu - cicho się zaśmiałem, wyobrażając sobie ten nastoletni bunt. - Nie umieli się tobą zająć, a zawsze najłatwiej jest zrzucić winę na kogoś innego – lekko się od niego odsunąłem i spojrzałem mu w twarz. - Na poprawę humoru może zrobimy naleśniki? - uśmiechnąłem się. Stwierdziłem, że na dzisiaj starczy tych opowieści o smutnym dzieciństwie.
- Na-Naprawdę? - podniósł na mnie wzrok, a ja pokiwałem głową.
- Jasne. Jak nie umiesz, to cię nauczę. Są banalnie proste – zapewniłem. Chłopak delikatnie się uśmiechnął i nagle rzucił mi się na szyje.
- Dziękuje – powiedział cichutko, a ja poczułem dziwne ciepło. Objąłem go i pogładziłem po plecach. Kiedy mnie puścił, dopił herbatę, poszedł się ubrać w ciepłe rzeczy, aby nie siedzieć w kocyku i poszedł ze mną do kuchni.
Kiedy wyjmowałem potrzebne składniki, instruowałem chłopaka, jak wykonać ciasto.
- Najpierw wbij dwa jajka – położyłem obok niego produkty. Chłopak spojrzał na mnie i powoli chwycił w jedną rękę jedno jajko. Zaczął w nie delikatnie stukać. Przyglądałem mu się z boku, kiedy wyciągałem mąkę. - Trochę mocniej – powiedziałem, widząc, że robi to za lekko. Spojrzał na mnie kątem oka i spróbował jeszcze raz, dalej za słabo. - Uderz mocno, nie bój się, pisklaka nie ma w środku – starałem się zażartować. Po chwili uderzył o wiele mocniej, niż powinien i jajko wylądowało na blacie, a jego ręka była cała umazana, razem ze skorupkami. Spojrzał na mnie przerażonym wzrokiem.
- P-przepraszam – zaczął szybko sprzątać zmieszany. Wyglądał na załamanego. Podszedłem do niego i złapałem go za rękę, która zaczęła zbierać jajko. Spojrzał na mnie wystraszony, jakby myślał, ze zaraz go uderzę, ale zamiast tego się uśmiechnąłem.
- Nic się nie stało. Bywa i tak. Moje pierwsze jajko wylądowało na ziemi – słysząc to, chłopak się trochę uspokoił, a nawet się uśmiechnął. Puściłem go i wyciągnąłem kosz spod zlewu. Przystawiłem go do stołu, a chłopak przeciągnął jajko do kosza i wytarł mokre miejsce chusteczką. - Potem kilka razy zrobiłem sobie jajecznicę ze skorupkami – opowiadałem mu, kiedy sprzątał. - A raz przypadkiem strąciłem jajko na głowę kota, potem cały dzień się czaił i chyba chciał mi podrapać nogę – powiedziałem, cicho się śmiejąc. Widziałem, że od tych opowieści przestaje się bać, ręce mu się już nie trzęsły, a kąciki ust były skierowane do góry. Kiedy stół był już czysty, wyciągnąłem drugie jajko i podszedłem do niego. Podałem mu je w dłonie.
- Nie umiem… - powiedział cicho.
- To proste – stanąłem za nim i położyłem swoje dłonie na jego, przy okazji zamykając go w swoich ramionach. Chłopak się na chwilę spiął. Kierowałem jego rękami, zbiłem jajka i wrzuciłem do środka. W ten sam sposób wrzuciłem jego dłońmi resztę składników, a na końcu zaczęliśmy je mieszać. - Widzisz? Naleśniki bardzo łatwo i szybko się robi – powiedziałem z uśmiechem, ciągle będąc za nim. Fafnir się końcu rozluźnił i o mnie oparł. Trochę nabrudziliśmy, ciasto wylądowało trochę na stole i naszych ubraniach, ale to nie przeszkadzało nam w usmażeniu ich. Postąpiłem tak samo, jak z robieniem ciasta, kierując jego dłońmi, podrzucałem naleśniki do góry. Widziałem na jego twarzy uśmiech, który sprawiał, że rozpływałem się w środku. Tak dawno nie widziałem go szczęśliwego.
Wyciągnąłem z lodówki dżem i maliny. Postawiłem na stole dwa talerze, kiedy skończyliśmy smażyć, po czym usiadłem na krześle. Fafnir usiadł obok mnie i obserwował, jak dłońmi biorę na talerz jeden kawałek placka i zaczynam go smarować dżemem.
- Szkoda, że nie mam bitej śmietany, albo syropu klonowego – rozmarzyłem się. Fafnir tylko obserwował. Położyłem na naleśniku maliny i zwinąłem ją w roladę. - Spróbuj, z owocami jest przepyszne – powiedziałem, przysuwając mu ładnie zwiniętą roladę, która zaczynała przesiąkać marmoladą.
- Dżem z niego wypływa – powiedział nieco spięty.
- To co – wzruszyłem ramionami. - Nie ma za co sobie żałować, spróbuj – zachęcałem go. Chłopak w końcu złapał delikatnie roladę w swoje ręce i ugryzł ją. Zacząłem robić sobie drugą porcję, obserwując, jak Fafnir’owi błyszczą oczy i zajada się plackiem. Dopiero gdy był w połowie, zwrócił uwagę na dżem, który spływał po jego prawej dłoni i brodzie. Tą z brody wytarł dłonią, a potem siedział i nie wiedział co robić, trzymając tą ubrudzoną rękę nad talerzem. Popatrzył się na mnie zawstydzony, chociaż w jego oczach dostrzegłem coś na wzór wołania o pomoc. Odłożyłem swoją roladę i cicho się zaśmiałem. Wziąłem jego dłoń w swoją i zlizałem spływający dżem. Jego oczy zrobiły się większe, zrobił się także czerwony, co dobrze było widać na jego białej skórze. Po chwili się odsunął, delikatnie uśmiechając. - No co, nie mogło się zmarnować – wytłumaczyłem się, także trochę zmieszany. Aby już nic nie mówić, wypchałem usta naleśnikiem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Phanthom

Fafnir

Phanthom